Mam kolegę fotografa. I czasami opowiada mi o różnych ciekawostkach mniej lub bardziej technicznych dotyczących robienia zdjęć.
Słucham z dużym zainteresowaniem, czasami coś zrozumiem, częściej niewiele lub wcale. I kiedyś opowiadał mi o świetle i różnych jego właściwościach.
Zapamiętałam właściwie tylko jedno, że jest coś takiego jak złota i srebrna godzina.
Przyjęłam do wiadomości.
Nie przejęłam się zbytnio, gdyż mam pełną świadomość, że moje zdjęcia, zwłaszcza te bardziej udane, są głównie dziełem przypadku.
Moje umiejętności są dość kiepskie, staram się oczywiście, ale jakoś nie czuję tak do końca tematu.
Marcika zrobiłam z różowego merino, a konkretnie z Baby Merino Dropsa.
Spodobał mi się od razu, ten kolorek taki twarzowy plus wyraźna faktura i rzetelnie dziurawe dziury. Agresywne blokowanie też zrobiło swoje.
Lubię dziergać z merynosa, jest taki konkretny, precyzyjny i zdefiniowany.
Chustę skończyłam już dawno temu, ale nie publikowałam od razu, gdyż w planach były testy i wzór. Testy się przeciągnęły całkiem porządnie, potem ja dość długo nie mogłam uporać się z publikacją, jeszcze potem pokazywałam żółtego Marcika i jego właścicielkę Martę.
Ewidentnie nie był to czas na różowego, choć on sam czekał w pełnej gotowości.
Tak się wygodnie złożyło, że zaraz po skończeniu różowego dostałam zaproszenie na wieś. Była końcówka lata, ja lato spędzałam w mieście i wizyta na wsi obudziła we mnie wielkie pragnienie poleżenia na trawce i popatrzenia w niebo.
Oraz przy okazji obfotografowania różowego Marcika, zawsze to w ogródku znajdzie się jakiś malowniczy zakątek.
Przyjechałam.
Wyjawiłam swoją potrzebę zielonej trawki i błękitnego nieba.
Dostałam materac i zestaw napojów.
I spędziłam dobrych kilka godzin kontemplując nieboskłon i zielone listki.
Dosłownie.
Leżałam, patrzyłam sobie na błękit nade mną, wczuwałam się w ziemię pode mną i pielęgnowałam w sobie błogostan.
I tylko od czasu do czasu zgrzytało we mnie przypomnienie o sesji fotograficznej Marcika.
Odpędzałam je z niechęcią i dalej wpatrywałam się w niebo.
Aż już dłużej się nie dało zwlekać, słońce schodziło coraz niżej i wymuszało na mnie podjęcie działań. Promienie padały już prawie równolegle do ziemi i musiałam nabrać niezłego tempa, żeby zdążyć zanim kula słoneczna zniknie za horyzontem.
O radach i wskazówkach kolegi fotografa zupełnie nie myślałam, po prostu chciałam uwinąć się ze zdjęciami przy świetle dziennym.
Słońce schodziło coraz niżej, stanowisko przy ścianie pokryło się cieniem a ja zaczęłam gonić resztki światła.
Udało mi się je dopaść na schodach na stryszek:
Oraz w ostatnim momencie na choinkach przed domem:
I na tym się skończyło.
Zapadł wieczór, słońce zaszło.
A ja dopiero później, oglądając zdjęcia na laptopie i dziwiąc się ich urodzie przypomniałam sobie co kolega fotograf opowiadał o złotej godzinie. Że to światło zachodzącego słońca, padające pod innym kątem niż w środku dnia wydobywa głębię, kolory i ciepło.
Przypomniałam sobie też o srebrnej godzinie, kiedy kąt padania jest podobny ale światło inne.
Na przypomnieniu się skończyło.
Zabrakło mi hartu ducha do wstania o świcie i sprawdzenia osobiście jaka byłaby różnica.
Bardzo łatwo wytłumaczyłam sobie, że różowy to kolor raczej ciepły i w srebrnym świetle nie zyska na urodzie.
🙂
Może teraz, wczesną wiosną prędzej uda mi się to sprawdzić, słońce wstaje dużo później i wyprawa w plener około 6 rano jest w miarę do zaakceptowania.
Muszę tylko wydziergać coś niebieskiego lub zielonego, hehe.
Pozdrawiam złoto, srebrno i różowo!!!
do zobaczenia za dwa tygodnie 🙂
PS. Poprawka! Ta godzina rano to nie srebrna tylko NIEBIESKA jest. Kolega przeczytał i zareagował, za co mu wielkie dzięki i chwała!!!